Czy kontrast między formą i treścią oznacza bardziej i dlaczego odpowiedź brzmi tak

Konsternacja. To słowo doskonale opisuje moje pierwsze wrażenie po obejrzeniu Jeux d'enfants (ang. Love mi if you dare, pol. Miłość na żądanie). Szczerze mówiąc, opisuje również wrażenie drugie, trzecie i czwarte. Wrażenie to nie wynika z poziomu abstrakcji prezentowanego przez film Yanna Samuella, z baśniowego podejścia do rzeczywistości czy obrazów, które są tego podejścia wynikiem. Nie. Konsternacja jest spowodowana kontrastem między formą i treścią, podejścia do kanonu filmów romantycznych i odwróconym wartościowaniem, ewentualnie przewartościowaniem.

Romans na opak

Kultura popularna ma to do siebie, że rządzi się swoimi prawami, odpowiednim kanonem przyczynowo-skutkowym, znanym każdemu mniej lub bardziej. W ogólnym zarysie, oczywiście. Wiemy czego spodziewać się po romansie, co znajdziemy w thrillerze, jakie atrakcje zapewni nam horror i co nas rozśmieszy w czarnej komedii.

Po pierwszym kontakcie z Jeux d'enfants też myślimy, że wiemy. Sprawa wydaje się naprawdę bardzo prosta. Dwoje dzieci - Julian i Sophie - łączą swoje losy przez grę, polegającą na rzucaniu sobie wyzwań. Ten, kto sprosta zadaniu, może wejść w posiadanie puszki ozdobionej karuzelą, która jest swego rodzaju trofeum. Cap? Ou pas cap? Zabawa - może i kreatywna i szalona, jak na dziecięce lata - z czasem staje się, bądźmy szczerzy, dość sadystyczna. Już nie tylko pójście na egzamin w bieliźnie założonej na strój, nie tylko uwodzenie dla zabawy, ale o wiele bardziej daleko idące wyzwania i o konsekwencjach jeszcze dalszych. Jak się można spodziewać, bohaterowie w którymś momencie zdają sobie sprawę, jakimi tak naprawdę darzą się uczuciami. Och, a darzą się całą plejadą uczuć! Niekoniecznie tymi pozytywnych. I to, moim zdaniem, jedna z najmocniejszych stron filmu. Pokazuje bowiem, że miłość wywołuje skrajne emocje. Bez uświadomienia sobie tego, co czujemy, wpadamy w pułapkę błędnych interpretacji, nie potrafimy wybrać dobrze, nie wiedząc czego potrzebujemy albo nie zdając sobie z tego sprawy. Miłość bez zaspokojenia staje się obosiecznym mieczem, który działa na obie strony.

W zasadzie, patrząc na film w takiej perspektywie, nie różni się on od innych romantycznych komedii.

A jednak.

Różnica polega na tym, że bohaterowie brną w to swoje zagubienie. Dziecięca zabawa odrywa od rzeczywistości, staje się priorytetem, grą wartą świeczki. Grą, dla której bohaterowie poświęcają wszystko. A reżyser nie mówi "stop". Pozwala tym samym widzowi dowolnie interpretować wątki i samemu zdecydować, kiedy granice zostały przekroczone, a gra zdecydowanie przestała być zabawna i beztroska.

W efekcie otrzymujemy produkt będący pewnego rodzaju anty-komedią romantyczną, ewentualnie komedią romantyczną, ale przewartościowaną. Julien i Sophie żyją w swoim własnym świecie, według swoich zasad, bez konieczności odwoływania się do czegokolwiek. Ranią się do samego końca i tak naprawdę nie potrafią inaczej funkcjonować. Jedynym sposobem jest przerwanie gry. W jaki sposób? Tego musicie się dowiedzieć sami.

Jeux d'enfants jako uczucie destruktywne. Oprócz silnej więzi niczego innego nie buduje, jest siłą niszczącą i jak tornado pustoszy życie bohaterów. Ale tylko dlatego, że nie potrafią zdefiniować swoich pragnień.

Gloryfikacja miłości i jej destruktywnego charakteru jest podparta obrazami i scenami o iście symbolicznych znaczeniach. Urzekające same w sobie, a jednak wywołujące jakiś wewnętrzny zgrzyt w konstrukcji, jeśli spojrzeć na ich odniesienie do całości. To trochę analogia do uczuć głównych bohaterów - ich miłość, kiedy patrzy się na nią bez kontekstu rzeczywistości, jest wartością godną wynoszenia na piedestały. Traci jednak swój urok, gdy uświadomimy sobie, jak niszcząca potrafi być.

Nie zmienia to jednak faktu, że surrealizm dodaje filmowi smaczku i można go obejrzeć chociażby tylko dlatego. Mamy symboliczną puszkę, wyobrażenia "co by było gdyby", retrospekcje i narratora w postaci głównego bohatera. Ten ostatni zabieg po prostu uwielbiam, bo wiele wnosi do fabuły, konkluduje, staje się kopalnią małych puent oraz pomaga zorientować się, co tak naprawdę kieruje bohaterami, ich decyzjami.

Treść i forma są spójne, ale każdy z tych elementów należy do innej poetyki. Treść zawiera w sobie esencję miłości - siłę, nieprzewidywalność, przywiązanie; coś, co pozwala czuć się w stu procentach żywym. Ale też destrukcję, tragizm nieuświadomionych pragnień, poświęcenie wszystkiego dla czegoś, czego nie rozumiemy; krzywdę i cierpienie (głównie innych), będących ceną za zaspokajanie kaprysów. Forma natomiast nawiązuje do ciepłych komedii, w których seria (nie)fortunnych zdarzeń prowadzi do szczęśliwych zakończeń i łez spływających po policzkach co wrażliwszych widzów. To właśnie ten kontrast wywołuje konsternację. Spodziewamy się czegoś, co nie nastąpi. No, przynajmniej nie w świecie przedstawionym, w jakim żyją bohaterowie. A kiedy to nie następuje, zaczynamy się zastanawiać dlaczego. Siłą rzeczy uruchamiamy szare komórki, zadajemy sobie pytania i szukamy rozwiązania, które będzie się mieścić w naszym światopoglądzie.

Dlatego dysonans między treścią, a formą wywołuje żywsze procesy myślowe. Dlatego chcemy rozumieć i zaczynamy to robić "bardziej".

Czy jednak z czystym sumieniem mogę polecić ten film? Szczerze mówiąc, nie wiem. Ale kto powiedział, że nie mogę go trochę pobrudzić?

Obejrzyjcie. I sami zdecydujcie, gdzie znajduje się granica.

0 razy skomentowano :

Co o tym myślisz? Napisz.